Tradycja - Rzetelność - Profesjonalizm
Firma H. Skrzydlewska

FIRMA H. SKRZYDLEWSKA ISTNIEJEMY OD 1937r.

Telefony czynne całą dobę
27.05.2023

Rozmowa z Witoldem Skrzydlewskim, znanym łódzkim biznesmenem, właścicielem największych w Polsce sieci kwiaciarni i zakładów pogrzebowych H. Skrzydlewska

Witold Skrzydlewski

27 maja przypada piąta rocznica śmierci Heleny Skrzydlewskiej. Tęskni pan za mamą?

Bez mamy to już jest zupełnie inne życie. Nie ma komu się wyżalić, do kogo przytulić. Nie ma kto mnie postawić do pionu, ochrzanić. Tego wszystkiego mi brakuje.

Pamięta pan dzień śmierci mamy?

Pamiętam bardzo dokładnie! Zbliżał się Dzień Matki. Prowadziliśmy budowę w Łowiczu. Mama już od pół roku leżała w szpitalu. Odwiedzałem ją codziennie rano i wieczorem. Miała tam swój pokój udekorowany kwiatami. Zrozumiałem wtedy tych, którzy oddają rodziców do domu opieki. Patrzyłem na nich trochę z pogardą, ale przestałem, jak zobaczyłem koszty takiej opieki. Nas było stać. Przeciętny Kowalski, który pracuje na etacie nie ma na to szans. Ale wracając do tematu – dostałem telefon od pani doktor opiekującej się mamą. Powiedziała, że to już koniec… Z Łowicza do Łodzi pędziłem jak szalony. Siostra już była na miejscu. Mamę podłączono do dwóch urządzeń, była blada, nieprzytomna. Było to dzień przed Dniem Matki. Dla takiej firmy, jak nasza Dzień Matki jest lepszy niż Dzień Kobiet. Było nakupione tyle towaru, a tu mama żegna się z życiem.

I co zrobiliście?

Decyzja była prosta – nie mogliśmy handlować kwiatami, gdy na tamten świat odchodzi właścicielka firmy, ale… Siostra powiedziała, że zostanie przy mamie, a ja mam jechać załatwiać sprawy. Tak zrobiłem. Wychodząc nachyliłem się nad mamą i powiedziałem: Mamuniu co ty mi robisz! Tyle towaru nakupione. Co my teraz zrobimy? Pocałowałem mamę w czoło i wtedy wydało mi się, że poruszyła oczami. Gdy wróciłem wieczorem do szpitala jeden respirator był odstawiony, a mama nabrała kolorów. Lekarze nie wiedzieli co się stało. W sobotę, w Dniu Matki normalnie handlowaliśmy kwiatami. Wieczorem znów byłem u mamy. Przywiozłem jej bukiet goździków, takich biało-różowych, z obwódkami. Dziś w firmie nazywamy je babcinymi. Dałem mamie bukiet. Nic nie mówiła, tylko podniosła rękę. Przyjechałem do niej w niedzielę rano i zameldowałem, że wszystko sprzedane! Znów wydawało mi się, że mama poruszyła oczami. I dokładnie o trzynastej, 27 maja usnęła na zawsze. A ja musiałem wywiązać się z umowy zawartej ze… świętym Antonim.

Jakiej umowy?

Mamusia co tydzień jeździła do Łagiewnik, do św. Antoniego. Twierdziła, że modli się tam o to, byśmy mieli robotę. Gdy znalazła się w szpitalu to zawarłem umowę ze świętym Antonim. Powiedziałem świętemu, że będę o niego dbał, sprzątał i palił świeczki. Odnowiliśmy jego kapliczkę w Łagiewnikach. On miał tylko podjąć decyzję kiedy mama ma odejść. Już wcześniej, gdy złamała nogę i trafiła do szpitala MSW w Łodzi, twierdziła, że nie powinniśmy jej ratować, bo ona chce do Rysia, czyli mojego taty. Umarł młodo, miał tylko 49 lat. Mama była od niego trzynaście dni młodsza i bardzo go kochała. Wtedy nie daliśmy jej umrzeć. Uratował ją doktor Paweł Garncarek, za co jestem mu bardzo wdzięczny.

Przekonał pan mamę, by jeszcze trochę pożyła?

Powiedziałem, że pieniędzy nie mamy, konkurencja nas wykańcza, a przecież wszystko jest zapisane na nią. Zapytałem czy wie ile podatku od spadku trzeba będzie zapłacić? Zadziałało. Gdy wróciłem do szpitala powiedziała, żebym załatwił jej porządne „korepetycje”, bo chce wyjść ze szpitala na własnych nogach. Potem był drugi podobny przypadek. Mamusia mieszkała u mojej siostry w Głownie i wyszła na chwilę do ogródka. Traf chciał, że akurat wtedy dostała udaru. Po drugiej stronie ulicy jest szpital więc bardzo szybko udzielono mamie pomocy. W szpitalu Helenka znów odmówiła leczenia, nie brała leków, znowu chciała do Rysia, a ja znowu musiałem ją przekonać, żeby jeszcze z nami została. Nagadałem jej ponownie o długach i konkurencji… O szóstej rano zadzwoniła siostra, która czuwała przy mamie. Myślałem, że dzwoni po to, żeby mi powiedzieć, że mama odeszła, ale siostra powiedziała tylko, że będzie rozmowa. W słuchawce usłyszałem głos mamy, która powiedziała: Synek, ze mną wszystko w porządku, pilnuj interesu! To cała Helenka!

Wspomniał pan, że tata był wielką miłością mamy…

Żeniąc się z mamą, ojciec popełnił mezalians. Skrzydlewscy byli „herbowi”. Tam gdzie dziś jest wiadukt przy ulicy Przybyszewskiego mieli swój dom. Kiedyś cały Zarzew był puszczą. Ten teren za zasługi dostał nasz pra, pra, pradziad. Był rycerzem. Założył wieś, mieliśmy cztery młyny. Mama zaś była dziewczyną fabryczną. Poznała Rysia w czasie wojny i zakochała się w nim. Pobrali się, ale łatwego życia nie miała. Nie mogła na przykład zamieszkać w rodzinnym domu tylko w służbówce. Kiedy urodziła moją siostrę to mogła z nią tylko raz w tygodniu przychodzić do prababci Walerki. Z kolei mnie zabrali mamie…

Dlaczego?

Ponieważ rodzina ojca stwierdziła, że siostra nie jest ze Skrzydlewskich, a mnie uznano za swojego. A tak się złożyło, że siostra jest podobna do taty, a ja do mamy. Takie to były czasy… No i w tym dużym domu Skrzydlewskich mieszkały babcia z moją ciocią, siostrą ojca, a mama trafiła do służbówki. Kiedy umarł ojciec to myślałem, że mama postawi się teściowej i szwagierce, ale tak się nie stało. Po śmierci taty oddali mnie mamie. Tam było wszystko, a u nas nie raz nie było co zjeść… Pomimo takiego traktowania mama postawiła na cmentarzu Zarzew piękny pomnik rodzinie Skrzydlewskich, a bardzo skromny rodzinie Wiatrów. Stwierdziła, że byli prostymi ludźmi i nie będziemy robić z nich pajaców.

Jak zmarł pana ojciec?

Ojciec był w partyzantce antykomunistycznej. Po wojnie nie mógł się odnaleźć. Był prześladowany, siedział w więzieniach stalinowskich. Podczas przesłuchań wyrwali mu wszystkie paznokcie. Stał się wrakiem człowieka, aż wreszcie komunistyczny reżim zniszczył go całkowicie.

Pan jest bardziej jak mama czy jak ojciec? Pytam o charakter.

Mówią, że wrodziłem się w dziadka ze strony ojca. On cały czas prowadził interesy. Nawet w czasie wojny założył firmę na Niemca, który walczył na wschodnim froncie. Gdy to się wydało, trafił do więzienia na Radogoszczu. Babcia wykupiła go za ćwierć kilo złota. Było to dwa tygodnie przed ucieczką Niemców z Łodzi. Gdyby nie to, dziadek pewnie spłonąłby, jak inni więźniowie Radogoszcza. Kiedy umarł to jego trumnę nieśli koledzy ojca. W prochowcach, w długich butach z cholewami.

Mama miała z panem problemy?

Byłem nicponiem. Chciałem nawet wstąpić do Legii Cudzoziemskiej. Ale któregoś dnia oznajmiła mi, że koniec z głupotami. Założyła na mnie biznes, kupiła taksówkę i zrobiła ze mnie taksówkarza. Po roku miała sprawdzić ile zarobiłem. Na początku było słabo, ale w końcu wypadłem przyzwoicie.

A co stało się z majątkiem?

Jeszcze za Gomułki, wywłaszczono nas. Za metr płacili 3,60 zł. Tyle co nic. Na naszej ziemi wybudowali wiadukt, fabryki, powstały działki rolne, które przekazano najbiedniejszym. Kiedy po 1989 roku pojawiła się możliwość odebrania tej ziemi, mama powiedziała, że tego nie zrobimy. Stwierdziła, ze Pan Bóg dał nam ręce, możemy pracować i nie będziemy nic zabierać tym, którzy tyrali, by te działki zagospodarować. Powiedziała mi wtedy: „Dwóch obiadów nie zjesz…”.

Mama była dobrym człowiekiem?

Tak, lubiła się dzielić tym co miała. Może dlatego, że sama zaznała biedy? Była przecież jak ta trędowata w filmie. Dziadkowie cały czas twierdzili, że ich syn popełnił mezalians. Ale poradziła sobie bez nich. Założyła swój interes i zaczęła sprzedawać kwiaty.

Kiedy powstała pierwsza kwiaciarnia?

To nie była tylko kwiaciarnia. Mama dostała licencję numer „13” na handel w Łodzi. Kisiliśmy dziesiątki beczek ogórków, kapusty i je sprzedawaliśmy. Kwiatami handlowaliśmy przy okazji.

Mama miała głowę do interesu?

Miała! Jej ojciec służył w legionach Piłsudskiego. Dostał za to koncesję na sprzedaż win i wódek. Babcia pracowała w fabryce, a dziadek prowadził biznes i balował przy Piotrkowskiej. Mama wiele nauczyła się od niego.

Opowiadała o wojnie?

Bardzo mało. Gdy w telewizji puszczali film wojenny to wychodziła, albo trzeba było wyłączyć telewizor. Musiała mieć złe wspomnienia. Mama nie brała z ojcem ślubu w Łodzi, ale w Żaganiu na Ziemiach Odzyskanych. Do Łodzi wróciła, gdy była z siostrą w ciąży. Potem powrócił ojciec, ale od razu trafił do stalinowskiego więzienia. Byliśmy wrogami ludu. W tamtych czasach domy zabrane takim jak my, rozbierano po cegiełce, a nasz przyjechał burzyć czołg T-34.

Gdzie hodowaliście kwiaty?

Najpierw przy ulicy Przybyszewskiego, tam gdzie stał wiadukt. Tam gdzie była fabryka im. Strzelczyka rosły astry, mieliśmy sady. Gdy nam wszystko zabrali, to mama kupiła gospodarstwo na Marmurowej i mieszkanie własnościowe w blokach na Tatrzańskiej. Komuniści wiele razy próbowali zniszczyć jej pracę. Największym postrachem był tak zwany domiar. Kiedy zbliżało się Wszystkich Świętych to pracowaliśmy całe noce. Chryzantemy stały wtedy wszędzie – w wannach, we wiadrach ustawionych w pokojach. W takim momencie wpadała skarbówka z policją i nawet w popielniku szukali pieniędzy.

Helena Skrzydlewska nie miała łatwego życia.

Mama pracowała bardzo ciężko. Targała na plecach worki kapusty, którą później sprzedawała na Górniaku. Nie mieliśmy koni, bo nam je zabierali, więc mama brała trzy worki. Przy jednym stałem ja, przy drugim siostra, a trzeci brała mama. Przenosiliśmy je etapami, byle dojść do tramwaju i zawieść na targ.

Chwaliła pana czasem?

Kiedyś, gdy miała 80 lat powiedziała, że musi mnie przeprosić. Nigdy nie myślała, że będę się nią tak zajmował na starość. W 1990 roku poprosiłem, by się wycofała i odpoczęła, a ja sam się wszystkim zajmę. Zgodziła się, ale by uszanować mamę i jej pracę, wszystkie przetargi i pozwolenia brałem na Helenę Skrzydlewską.

Jaka była mama?

Helenka była niesamowita i niepowtarzalna. Jedyna w swoim rodzaju. Nikt jej nigdy nie oszukał. W swoim życiu bałem się Pana Boga i mamy! Teraz boję się tylko Boga.

Rozmawiała Anna Gronczewska